sobota, 17 sierpnia 2013

Mam dość

Czasami przychodzi taki moment, że masz wszystkiego dość. Wszystko zaczyna Cię przytłaczać i przerastać, a Ty zadajesz sobie pytanie "dlaczego ja?"
Taki moment właśnie nadszedł. 
Przez ostatnie tygodnie w moim życiu dużo się wydarzyło, wiele zmieniło. Nie wszystkie zmiany i wydarzenia były złe, nie, ale na pewno emocjonalne. 
Generalnie nigdy nie miałam większych problemów ze zdrowiem, nie licząc alergii, astmy i sezonowej grypy czy przeziębienia. W ostatnim czasie odwiedziłam więcej lekarzy i kupiłam więcej leków niż w ostatnich latach. 
Ale nie to jest najgorsze. 
Ból uniemożliwia mi sen. W ostatnim tygodniu nie sypiam więcej niż 3h na dobę, jak dobrze pójdzie. Cukrzyca niesie ze sobą szereg powikłań, a ponieważ mój cukier jest nadal wysoki i nieuregulowany, cierpię zapewne na neuropatię. Objawia się bólami czuciowymi nóg i stóp. Uczucie rozpierania, mrowienia, ból skóry przy najmniejszym nawet dotyku. Dolegliwości zaostrzają się w nocy. Nawet dotyk kołdry boli. Nie mogę znaleźć żadnej pozycji, w której nie odczuwałabym bólu. Mam dość. Czuję się bezsilna.  

środa, 31 lipca 2013

See you soon

Płakanie na lotnisku nie powinno nikogo dziwić. Chyba nikt nie lubi pożegnań, a w hali odlotów raczej się żegnamy, niż witamy. 
Wiedziałam, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale chyba nigdy nie byłabym w stanie się na to przygotować na tyle, by nie płakać. Więc płakałam. 
Ale usłyszałam na pożegnanie to, na co czekałam od 8 lat, i nigdy nie wierzyłam, że będzie dane mi usłyszeć te słowa. 
Nie wiem co jeszcze szykuje dla mnie życie, ale widzę, że jest pełne pomysłów jak skomplikować mi jeszcze bardziej byt na tym świecie :P
Ale wierzę, że w końcu będzie dobrze. 

Jest na co czekać... a raczej na kogo.. :)

wtorek, 30 lipca 2013

Everything happen for a reason

Ostatni miesiąc nauczył mnie pokory. Nauczył doceniać to, co miałam. W jednej chwili całe moje życie się zmieniło i wszystkie plany wzięło w łeb. 
Urlop rozpoczęłam w szpitalu. Choroba nie wybiera, ale w sumie szczęście w nieszczęściu, że stało się to akurat wtedy, kiedy się stało. Następnego dnia miałam być w Krakowie. Nie chcę nawet myśleć co by było, gdybym to tam musiała spędzić 10 dni w szpitalu z zagrożeniem życia i kwasicą ketonową. Na szczęście mój organizm po 2 dniach zwalczył to cholerstwo, ale do domu wypuścili mnie 8 dni później. 

Świeżo rozpoznana cukrzyca typu 1, poziom cukru we krwi w chwili przyjazdu karetki [notabene - dobrze, że w ogóle przyjechała, bo nie chcieli wysłać.. Polska Służba Zdrowia Rulez!] - 800mg/dl [wspomnę, że norma dla zdrowego człowieka wynosi <100 mg/dl]. Insulina do końca życia, wstrzykiwana podskórnie.
Pogodziłam się z tym faktem już w karetce. Bo co innego pozostaje niż zaakceptować to, czego nie da się zmienić? Na razie nie wynaleziono leku na całkowite wyleczenie tej choroby. Po prostu muszę podawać hormon, którego nie wytwarza moja trzustka. 
Wiem, że da się z tym normalnie żyć, trzeba tylko bardzo się kontrolować i uważać na to co się je. Dietetyczka w szpitalu powiedziała, że dieta diabetyka to tak na prawdę zdrowa zbilansowana dieta, którą powinien stosować każdy zdrowy człowiek. Ale wiadomo, jeśli można jeść ile i kiedy się chce, to brak motywacji do samokontroli i liczenia kalorii i węglowodanów w posiłkach. 

Niestety choroba była dla mnie jeszcze bardziej uciążliwa, niż tylko liczenie węglowodanów. Insulina powoduje zatrzymywanie wody w organizmie. Już po kilku godzinach od wyjścia ze szpitala spuchły mi nogi. Nie, nie kostki, jak to się zdarza przy upałach - tylko całe nogi. Kolana miałam 2x takie, jak normalnie. Niezbyt miłe uczucie, szczególnie, jak nie można zgiąć nogi w kolanie. Spokojnie mogę powiedzieć, że miałąm w sobie z 10l wody - ok 10 dodatkowych kg. Na szczęście opuchlizny już prawie nie ma, ale borykałam się z nią 3 tygodnie. 
Ale to nie wszystko, za dobrze by było! Ponieważ leki na zwiększenie diurezy, które dostałam, powodowały,że opuchlizna schodziła z góry nóg w dolne ich partie, w pewnym momencie miałam tak napięte łydki, że popękały mi naczynia. Efekt? Wylewy podskórne, powodujące czerwone plamy prawie na całych łydkach. Po wizycie u dermatologa dostałam heparynę... w zastrzykach - tak jakbym już nie miała dość kłucia się 5x dziennie wstrzykując insulinę.. Ale już po 3 dawkach widzę efekty, więc jestem dobrej myśli. Aż boję się pomyśleć, co mnie czeka. Z moim pechem można spodziewać się na prawdę wszystkiego. 

Ale jak to mówią nic nie dzieje się bez przyczyny. Moje wymarzone spotkanie z osobą, którą znam od  8 lat wypadło lepiej niż się tego spodziewałam. Odwiedzał mnie codziennie w szpitalu. Żeby nadrobić stracony czas, przebookował bilet powrotny i został ze mną do końca miesiąca. Wyjeżdża w środę. Będzie bardzo ciężko, ale staram się myśleć pozytywnie. 
Wszystko co zaplanowałam na jego przyjazd trafił szlag. Udało nam się pojechać do Torunia i Krakowa, jak planowałam, ale w nieco innym składzie. Nie zobaczyliśmy wszystkiego, ale i tak sporo udało się zwiedzić. Moja opuchlizna nóg nie pomagała nam w chodzeniu, ale staraliśmy się wykorzystać jak najwięcej. 
Moja choroba bardzo nas zbliżyła. Poznaliśmy się od innej strony, nie tej zaplanowanej, wyidealizowanej. Tylko tej ludzkiej, prawdziwej. Zobaczyłam, że mogę na niego liczyć. Że był przy mnie gdy byłam opuchnięta, blada, bez makijażu. Wspierał, opiekował się. Niejednokrotnie takiego testu nie zdaje się nawet po miesiącach czy latach związku. 

Moje życie się zmieniło,o 180 stopni. Ale widać tak miało być. Miało mnie to czegoś nauczyć, i w czymś pomóc. Nie jestem na tyle dzielna, na ile chciałabym być. Często zadaję sobie pytanie "dlaczego ja?". Nie wiem dlaczego, ale muszę to zaakceptować i nauczyć się z tym żyć. Cieszę się, że w takich chwilach miałam przyjaciół, którzy mnie wspierali i nie zostawili z tym samej. 

Staram się myśleć pozytywnie. Mam o kogo walczyć, i wiem, że warto.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Happiness

Tak, wiem - nie pisałam całe wieki. Ale chyba szczęście, w moim przypadku, nie sprzyja pisaniu. Życie upływało mi ostatnio w chaosie i niepewności. 
Załatwianie urlopu, czekanie na paszport mojego :lubego", praca, weekendy majowe i planowanie wakacji. Mimo wielu przeszkód wszystko jest na dobrej drodze. Wszystko się układa. Bilety lotnicze kupione, odliczanie rozpoczęte. Jeszcze 25 dni. Już blisko.
Urlop bardzo mi się przyda, a już nie wspominając o fakcie, że spełni się część moich marzeń, o których spełnieniu nawet nie śniłam :)
Jestem szczęśliwa :)

wtorek, 19 marca 2013

Ugh!

Zima jest fajna. W grudniu, styczniu, nawet w lutym, ale nie pod koniec marca!
Mam dość. DOŚĆ! Potrzebuję słońca, zieleni, śpiewu ptaków. 
Dziś budzę się, i co? Śnieg. Wiatr. Żyć się odechciewa.

piątek, 22 lutego 2013

Catch the Dream!

Stało się. Decyzja zapadła. Lecę do Ameryki.
Ta myśl zaprzątała moją głowę już od dawna, co najmniej od 7 lat. Gdy narodziła się w mojej głowie było to jedynie odległe marzenie. Zdobycie wizy wydawało mi się bardzo trudne, poza tym bycie niepracującą studentką nie pomagało zarobić na bilet. W ogóle te całe Stany wydawały mi się cholernie dalekie, odległe i nieosiągalne. 
Teraz jednak sytuacja się zmieniła i to pod wieloma względami. Po pierwsze mam pracę, i to na tyle dobrą, że jestem w stanie opłacić bilet, wizę i pobyt [chociaż ten nie będzie pewnie mnie dużo kosztował]. Po drugie motywacja jest silniejsza, ale nie będę się nad tym rozpisywać, kto wie, ten wie, kto nie wie, niech pozostanie w słodkiej nieświadomości ;) I w końcu po trzecie - trzeba walczyć o swoje marzenia! Ameryka jest daleko, ale w przecież na tej samej planecie co Polska. Wizy dostaje 98% ubiegających się, a lot wcale nie jest już aż taki drogi, jak kilkanaście lat temu. Świat stoi otworem, trzeba tylko się trochę postarać. Życie jest tylko jedno!
Żeby nie być gołosłowną w tym tygodniu zrobiłam zdjęcia do wizy. Są już w moim portfelu. Teraz tylko złożyć wniosek i umawiać się na rozmowę z konsulem. 
Martwił mnie jeszcze urlop, ale dziś dostałam potwierdzenie, że w terminie, w jakim chciałabym polecieć do Stanów, nie będzie problemu z dniami wolnymi.  
Wszystko idzie jak po maśle. To aż niepokojące, że wszystko układa się po mojej myśli. 
Teraz "tylko" wiza mnie powstrzymuje przed zaplanowaniem dat i kupnem biletu.
I'm so excited!! ;)

czwartek, 24 stycznia 2013

Budzikom śmierć!

Obudziłam się o 6.00, widziałam, że jeszcze godzina snu przede mną. 

Otwieram oczy. Patrzę na zegarek. 7:09. Nie, zaraz.. 8:09. Ale jak to?!
Pewnie nie odświeżył mi się zegar w telefonie - patrzę jeszcze raz. 
8:09. Nie chce być inaczej, bo 2 pozostałe zegarki wskazują tą samą godzinę. 
O k...!

Wyskoczyłam z łóżka zdezorientowana. Plan, muszę mieć plan. O tej porze kończę makijaż, pakuję się i wychodzę. Na szczęście do pracy mam ok 20 min, więc jak wyjdę o 8:30 - 8:35, zdążę. Co daje mi.. ok 20 min na wyszykowanie się.

Bosko.. Ale "I can do it". Szybka toaleta poranna - na prysznic nie starczyło czasu, a ja nie lubię zaczynać dnia bez prysznica. No ale cóż, są inne priorytety. Śniadania nie było na mojej liście rzeczy do zrobienia. Złapałam pierwszy lepszy sweter, jeansy i zabrałam się za makijaż. Makijaż to rzecz, bez której kobieta się nie obejdzie - przynajmniej ja. 
Wyszłam o 8:30. W pracy byłam 8:45.

I kto śmie twierdzić, że kobieta nie potrafi być gotowa w 20 min?!
Chcieć to móc!

Ale nie jest mi z tym dobrze - wypadłam z mojej codziennej rutyny. Nie wiem czemu budzik nie zadzwonił. Był ustawiony, sprawdzałam to przed snem i rano. Normalnie jeszcze włącza mi się telewizor, ale traf chciał, że wczoraj tuż przed moim pójściem spać, nie było prądu, więc telewizor się zresetował... Złośliwość rzeczy martwych!

środa, 9 stycznia 2013

Witaj Nowy Roku!

Od dawna zbierałam się do napisani notki. Wypadałoby, w Nowym Roku.
Planowałam nawet napisać podsumowanie 2012 ale nie udało się, głównie z braku czasu. Ale o tym później.

Jeśli miałabym wybrać najważniejsze wydarzenia z 2012 roku, do głowy przychodzą mi 2.
1. Zamieszkanie samej [czyt. bez mamy] a co za tym idzie utrzymywanie się z własnej pensji
2. Zmiana pracy
Dodatkowo warto wspomnieć o Euro 2012. I to chyba tyle.

Koniec roku był bardzo pracowity i szalony. Po pierwsze, jak już wspomniałam zmiana pracy pod koniec października. W grudniu większość osób szła na urlop, więc wszyscy przed  świętami w amoku próbowali pozamykać swoje sprawy i zobowiązania. 
Zdarzało mi się wychodzić po godzinach. 
Po drugie wpadłyśmy z moją współlokatorką na [może nie aż tak] genialny pomysł zaproszenia naszego przyjaciela z Grecji na Święta i Sylwestra. Ponad 2 tyg z gościem w domu to zdecydowanie za długo, jeśli dodatkowo jeszcze trzeba chodzić do pracy. Po pierwszym tygodniu poziom mojej frustracji sięgnął zenitu. Byłam zmęczona, nie miałam ochoty przebywać wśród ludzi - najchętniej zamknęłabym się w pokoju i nie robiła nic. A przede mną rysowała się perspektywa spotkania towarzystkiego i Sylwestra.
Na szczęście już po wszystkim. Moje życie wróciło na swoje właściwe tory. Teraz odpoczywam po Świętach i tym szalonym okresie. Wieczorami często nie mam siły czytać, bo oczy zamykają mi się po kilku zdaniach. Ostatnio miałam ambitny plan obejrzeć Władcę Pierścieni na TVN. Zasnęłam gdy zaczęły się reklamy, po tym, jak stworzono Drużynę Pierścienia w Rivendell - obudziły mnie napisy końcowe i piosenka "May it be". Nadal nie mam czasu albo siły na spotkania towarzyskie. Wracam do domu z zakupami, potem gotowanie, sprzątanie, albo zgon, gdy położę się "tylko na chwilę".
Życie przecieka nam przez palce. Cały dzień spędzamy w pracy lub szkole, a wieczorami nie mamy już siły ani ochoty na nic poza spaniem - szczególnie jeśli mamy dom do utrzymania, a i o obiedzie na kolejny dzień trzeba pomyśleć. Jak pomyślę, że miałabym mieć jeszcze dziecko, to już mi się słabo robi. Odebrać ze szkoły/przedszkola, ugotować, odrobić lekcje, pranie, prasowanie, sprzątanie, położyć bachora spać.. I jedyne, co mi przychodzi na myśl po tym wszystkim to tylko paść na łóżko...
Ciężki żywot kobiety, oj ciężki.
Ale na razie nie mam się co martwić. Muszę sie ogadnąć i wrócić do normalności po tym wszystkim.